podróże, wyprawy, relacje
reklama
Maciej Doberstein
zmień font:
Maćkowa wyprawa za ocean (1998)
artykuł czytany 3123 razy

Taka sobie fantazja na temat latania samolotem.

W pewnej chwili samolot zaczął nurkować z przeraźliwym świstem spotęgowanym naszym wrzaskiem. Kto żyw jeszcze na pokładzie - darł się jak opętany a tu i ówdzie warczącym basem dawały znać o swoim istnieniu co wrażliwsze odbytnice. Wreszcie, przy akompaniamencie chóralnie pękających bębenków w uszach pasażerów, samolot wyrównał, dotarł do płyty lotniska z głuchym plaśnięciem oraz finezja spasionej kury. Przestaliśmy się drzeć (a także warczeć, co poniektórzy) i z ulgą żywiołowo nagrodziliśmy pilota oklaskami. W odpowiedzi w głośnikach zaskrzeczało i zachrypiało - zadowolonym głosem odezwał się kapitan: "Podobało się wam? Chcecie bisu? To my zaraz powtórzymy... Arnie, zawracaj!"
"Nieee!!!" odpowiedz nasza była nieco chaotyczna, choć zgodna w swojej wymowie:
"Nieee, nie chcemyyyy!", "Wypuśćcie nas stąd!", "Ja chcę do domu!", "Fuck! Fuck! Shit! Shit!", "Powietrza!" no i moje donośne błaganie: "Spier...laaaj!".
Zamilkli wszyscy, spojrzeli w drzwi przedziału załogi zajęte teraz przez wielką postać czarnego jak smoła kapitana. Ówże wprawnym okiem zlustrował zawartość swojego miejsca pracy i bezbłędnie zlokalizował moje miejsce, choć siedziałem prawie na końcu . Chwiejnym krokiem dotarł do mnie i nachylił nade mną swoja olbrzymią mordę o asfaltowej cerze. Zamknąłem mocno oczy oczekując na cios. Kapitan zagulgotał jednak przyjaźnie radosną i bezbłędną polszczyzną:
"Pan z Warszawy?! Walczak jestem! Witam w Ameryce!".
"Chce pan tik-taka?", zaproponowałem onieśmielony przyjaznym tchnieniem. Walczak wyłączył uśmiech, w odpowiedzi położył na moim ramieniu swoja ciężka i upierścieniona obficie zlotem łapę : "Powiedziałeś pan 'spierdalaj'? Niby do mnie? Przecież to ja tu mieszkam."
Otworzyłem oczy, za ramie delikatnie trzymała mnie tym razem śliczna i jasna jak poranek stewardessa: "Proszę zapiąć pasy, lądujemy". Uśmiechnąłem się do niej.
"Eeee... Chce pan tik-taka?" szybko zamrugała oczami.
Ufff... wiec to był tylko sen. Samolot zgrabnie dotknął ziemi i szybko wytracając pęd zaczął kołować w stronę swojego rękawa . Z głośników usłyszeliśmy głęboki, męski glos: "Kapitan Walczak dziękuje państwu za mila podroż, ponownie zapraszamy do skorzystania z linii Delta Airlines".
Samolot dotoczył się wreszcie do terminala, dzikim pędem rzuciłem się do wyjścia rozdeptując nawet rosłych afroamerykańskich (tak się teraz ładnie nazywa Murzynów) koszykarzy.

I garść bardziej realnych wrażeń z tegoż lotu.

19:15
Właśnie mija półtorej godziny opóźnienia odlotu do Kolorado. A my narzekamy na nasza komunikację... Całe te największe lotnisko świata nie powaliło mnie z początku na kolana. Miałem zaledwie 40 minut na zmianę samolotu i w dzikim pędzie uwijałem się po tym molochu. Na szczęście był dobrze oznakowany i szybko mi to poszło. W każdym razie gdybym się spóźnił 20 minut, to zaliczyłbym nocleg w Nowym Jorku.
Kołując na pas miałem przyjemność obejrzeć galerię najróżniejszych samolotów świata. I najbrudniejszych też, gdzieś w kącie przycupnął nasz lotowski boeing (dorobił się własnego rękawa!) i wręcz błyszczał czystością na tle pozostałych samolotów. Najbrudniejszy był chyba jumbo jet z British Airways. Lotnisko jest spore, wrażenie wywarło na mnie wjechanie naszym samolotem na ulicę pełną samochodów. No cóż, nie mieści się w jednej dzielnicy chyba :) Hen, daleko mignęły na horyzoncie drapacze Manhattanu - podczas lotu z Warszawy nie dane mi było ich obejrzeć. Teraz siedzę wściekły w dusznej rurze z rdzawymi zaciekami na skrzydłach i popijam rozwodnioną coca-colę podaną przez apetyczną, czekoladową stewardessę. Zabawna sytuacja, jedną z pierwszych reklam jakie mnie powitały w Ameryce miała jako logo dobrze nam znaną mordkę LG... Czuję się jak w domu.
Droga z Warszawy była wręcz przyjemna, czyściutki samolocik, miejsce przy oknie, sprawna obsługa (zaledwie 30 minut spóźnienia!). Tylko pogoda wredna, prawie cała trasa ponad chmurami. Prześwity pojawiły się dopiero nad Danią i Norwegią (szkiery wyglądały jak kocie rzygowiny na lustrze), potem kilka błyśnięć Atlantyku i wreszcie zaczął prześwitywać Labrador. Byłem już nad Kanadą. Biały kożuch cholernych chmurek szybko jednak popsuł mi radość oglądania kanadyjskich pól. Dopiero tuż nad Nowym Jorkiem obniżyliśmy pułap na tyle, ze spory szmat najprawdziwszej Ameryki można było podziwiać do woli. Niestety, towarzysz podroży był nudny i ponury, jedyną miłą rzeczą jaką u niego zauważyłem była lektura 'Najwyższego Czasu'. Reszta współpasażerów składała się ze sporej grupy Polaków, kilkorga Japończyków (wszędzie już chyba wleźli), kilkorga Rosjan oraz kompletnej drużyny czarnoskórych koszykarzy, którzy natychmiast zaczęli rządzić samolotem. Próbowałem nieco popisać listów, ale jakoś nie szła mi ta przyjemna praca z zaglądającym mi przez ramie 'kolegą'. W tej chwili mam łatwiej, nawet jeśli współpasażer zagląda, to za Chiny Ludowe nie zrozumie co sobie (i Wam) piszę. Jakiś Flamand, bo szwargocze z niemiecka ale jednak inaczej.
20:15
Stoimy...Za oknem rozszalała się niezła burza z piorunami i potężnym wichrem. Siła wiatru jest taka, ze buja nami nawet teraz na pasie. Zapewne postoimy jeszcze nieco, bo personel roznosi po garści precelków i dwóch garściach orzeszków, byśmy się czymś zajęli. Rozdano tez słuchawki, w ramach przeprosin za darmo. A burza się robi iście amerykańska: wielka, szybka a pioruny łomoczą widowiskowo. I końca jej nie widać. Wow, popatrzę sobie bo jest na co.
20:33
Burza minęła, moja wściekłość nie. Samoloty zaczęły się poruszać, ale nasz stoi jak zaklęty. Zeżarłem już prażone orzeszki i nie mam co robić.
20:45
Startujemy, ciemno już na dworze, ale lotnisko tonie w światłach. Powoli kołujemy na nasz pas - zabawny widok sprawiają olbrzymie samoloty grzecznie czekające jeden za drugim, z nosem w ogonie poprzednika. Jesteśmy trzeci w kolejce, wrażenie robi kilka samolotów startujących jednocześnie w rożnych kierunkach. Tak samo lądujących, coś w rodzaju sabatu czarownic.
I wreszcie w powietrzu. Nowy Jork nocą z góry wygląda jak stolica świetlików, morze światełek i punkcików gdziekolwiek wzrokiem sięgnąć. Oczywiście mam pecha, Manhattan pozostaje poza moim wzrokiem. Wnoszą posiłek, zamówiłem stek. To był błąd, stek zapewne z bizona pamiętającego młodość Buffallo Billa.
Strona:  [1]  2  3  4  5  6  7  8  9  10  11  następna »

górapowrót